ZYGMUNT BŁASZCZYK – dyrektor Filii Gimnazjum i Liceum im. Bolesława Prusa w latach 1945-1946
Niewesoły był koniec roku szkolnego 1938/1939, w przykrym nastroju grono pedagogiczne opuszczało mury tej szkoły – widzieliśmy chmury zbierające się na horyzoncie politycznym. Wreszcie grom padł… wybuchła wojna, niezmiernie ciężka dla nas. Życie narodowe, życie szkolne nie zgasło, weszło w podziemia, stało się tajne, i nie nastraszył nas żaden Oświęcim ani Majdanek – praca oświatowa szła naprzód; praca, która dziś imponuje innym narodom. Młodzieniec po 8-godzinnej, ba, czasem nawet 12-godzinnej ciężkiej robocie w hucie, kopalni, chwytał za książkę i ukradkiem, chyłkiem biegł na komplety. Przetrwaliśmy, choć nie wszyscy, i dziś, w wolnej już Polsce, licznie stajemy do dalszej pracy w szkole. Zbieraliśmy się zewsząd. Widzieliśmy miejsca puste i było jasne, że musimy zastąpić tych, których już nie ma. Przez niejedną piękną śmierć Polaka, życie stało się cenniejsze, świętsze, rzetelniejsze. Uczniowie łaknęli nauki, nauczyciele pragnęli uczyć, musiała więc powstać klasa, szkoła. Robić będziemy wszystko, co zrobić można. Jest głodno i chłodno, ale to nie może nas zrażać, musimy „brać” wszystkie przeszkody, a zresztą zaczynamy od nowa, sami z siebie, z iskrą wewnętrzną. […] Chcemy pracować, uczniowie chcą się uczyć. Mamy więc szkołę. W początkach pracy szkolnej uczciliśmy pamięć śp. dyr. Jerzego Szydłowskiego, który zginął w obozie w Mauthausen-Gusen. Równie mocno uczciliśmy cienie poległych uczniów i nauczycieli, i cienie tych, którzy śmiercią swoją osierocili nas wszystkich. […] W ciężkich warunkach zaczęliśmy rok szkolny 1945. Początek lutego, mróz, w budynku szkolnym brak szyb, wszędzie brud i smród, śmieci jakby naniesione umyślnie, rozmaitych papierów, słomy w klasach po kolana, ściany czarne, no i… pluskwy w ścianach, nie ma ławek, tzn. są, ale daleko na Środuli, nauczycieli dwóch czy trzech, ja i sekretarka. Powoli, powoli ruszyliśmy; ławki sprowadziło się jakoś dzięki ofiarnej pomocy ob. inż. Panka i uczniów. Węgiel nosili uczniowie wiaderkami z domów, szyby się wprawiało powoli, w miarę możliwości, drobniejsze reperacje drzwi, zamków, okien, wykonywali czasem sami uczniowie – kto chciał i mógł. W miarę przybywania nauczycieli otwierało się nowe klasy, najwcześniej uruchomiliśmy klasę pierwszą, najpóźniej drugą licealną. Wszystkich klas mieliśmy ku końcowi roku szkolnego dziewięć. Klasa druga licealna miała 15 uczniów, z tych 14 otrzymało maturę. Z dawnego personelu szkolnego zostało 3 osoby: ja, ob. [Jan] Gwiazdowski – nauczyciel i ob. [Ludwik] Zwolski – woźny [szkolny weteran, pracował w szkole od 1923 r. przez ponad 30 lat].
MICHAŁ CZARSKI – absolwent z 1967 r.
Rozpoczynałem naukę w roku 1963, jeszcze w starym budynku przy ul. Grabowej, gdzie mieści się obecnie Szkoła Podstawowa nr 27. Natomiast maturę zdawałem już w nowym budynku przy ul. Zegadłowicza. W tym czasie były pierwsze próby tworzenia klas sprofilowanych – ja wybrałem tę o przewadze zajęć humanistycznych. W okresie, kiedy chodziłem do szkoły, dyrektorem był profesor Zdzisław Marcinkowski, popularnie nazywany przez młodzież „Gilespi”, zastępcą była bardzo wymagająca, ale szalenie miła nauczycielka języka rosyjskiego, pani Jadwiga Tokarczyk, fizyki uczyła mnie niezapomniana „Pela”, czyli pani [Pelagia] Trzcianka, matematyki pani [Ewa] Lorek, przysposobienia wojskowego pan [Jerzy] Suchanowski. Bardzo mile wspominam nauczyciela wychowania fizycznego, pana Tadeusza Szczurowskiego. Był on znakomitym pedagogiem, a jednocześnie i trenerem, przyjacielem. Natomiast takim nauczycielem, który szczególnie zapisał się w mojej pamięci, był niestety nieżyjący już profesor Franciszek Hanzel – mój wychowawca. Był to profesor uczący kilku przedmiotów. Chociaż z wykształcenia był polonistą, uczył także języka angielskiego i niemieckiego. Można by o nim powiedzieć, że nauczył nas nie tylko przedmiotu, ale również prawidłowego wejścia w życie, odpowiednich zasad bon-tonu towarzyskiego, zaszczepił miłość do gór. Miał bardzo ciekawy sposób prowadzenia zajęć. Oprócz literatury i gramatyki, nauczył nas wielu porzekadeł i przysłów. Pamiętam na przykład, jak zapoznał nas z maksymą wypowiadaną przez Pytię Delficką, w odpowiedzi na pytanie o los żołnierza, udającego się na wojnę: „Ibis, redibis non morieris in bello”. Na podstawie dwuznaczności tych słów zaznajomił nas z specyfiką składni łacińskiej. To taka już dziś anegdota związana z profesora osobą. Uważam, że mój wychowawca był naprawdę wyjątkowym człowiekiem. Umiał być pedagogiem, nauczycielem, i wielkim przyjacielem młodzieży. To był szczególny dla nas nauczyciel – mówię to w liczbie mnogiej, ponieważ wśród tych wielu klas, których pan Hanzel był wychowawcą – moją klasę XI C z 1967 r. bardzo ciepło wspominał. Nawet już po maturze zorganizował nam komers w swojej willi. I po kilkudniowej wędrówce po Beskidach bawiliśmy się w jego willi pod Cieszynem na wspaniałym balu. Nasz wychowawca znał nasze możliwości, świetnie znał każdego z nas. Spędzaliśmy z nim mnóstwo czasu, nie tylko 45-minutowe lekcje, ale również kontaktowaliśmy się z nim, kiedy mieliśmy jakieś problemy. Lubiliśmy przebywać w jego towarzystwie – czego przykładem mogą być choćby nasze wspólne wycieczki w góry. […] Myślę, że byłem uczniem, który też się zapisał w pamięci nauczycieli. Na pewno sprawiałem nieco kłopotów swoim pedagogom – chociaż wtedy uważałem, że jest odwrotnie. […] Uważam, że była to szkoła, która oprócz realizacji programu […] uczyła samodzielnego wejścia w życie. Była to szkoła, która dała mi wiele wiadomości, także i z życia praktycznego. Mogę to powiedzieć w odniesieniu nie tylko do mojej osoby, ale również koleżanek i kolegów, którzy dobrze „ustawili się” w życiu i nie chodzi tu tylko o iluzoryczne pojmowanie kariery. Szkoła ta potrafiła przygotować do bezkonfliktowego, bez nadmiernych rozczarowań, wejścia w dorosłe życie. Pamiętam, że już będąc na studiach, czerpałem z szeregu rad i nauk, które przekazywało nam grono pedagogiczne. Nauczyłem się nie tylko wiadomości z podręczników, ale też rad i maksym wskazujących jak dobrze żyć. Ja zresztą szczególną estymą otaczam swoją szkołę. Uważam, że była to najlepsza moja szkoła i nie tylko wynika to z faktu, że była jedyną szkołą średnią, w której się uczyłem, ale z tego, że były to niezapomniane lata mojej wczesnej młodości, które bardzo miło wspominam. Ta przede wszystkim szkoła, której szalenie dużo zawdzięczam.
KATARZYNA DĄBROWIAK-STANOWSKA – absolwentka z 1980 r.
Był 6 maja 1976 r. – po raz pierwszy wprowadzono egzaminy do liceum. Stres, bo dowiedzieliśmy się o tym tydzień wcześniej. Matematyka nie została przerobiona do końca, pojawił się brak wiedzy na temat jedynki trygonometrycznej i jakby na złość pytano o nią w zadaniach. Założyłyśmy się z koleżanką Ewą Borowiec, że jak zeskoczymy ze schodów przed budynkiem starego „Prusa” na Zegadłowicza to zdamy. I tak też się stało. Ja wybrałam klasę biologiczno-chemiczną, dwie koleżanki matematyczną, dwie humanistyczną, a dwóch kolegów i koleżanka ogólną. Wydaje mi się, jakbym przed chwilą siedziała w ławce w sali chyba nr 15 na parterze, a tu minęło 30 lat… Z tamtego okresu mam sporo wspomnień, pamiętam wiele zdarzeń. Sądzę, że wtedy, w związku z tym, że nie było internetu, telefonów komórkowych i tylu programów w telewizji, mieliśmy więcej czasu na wspólne zainteresowania i zabawy. Przypominają mi się zawody na orientację, rajdy na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, egzaminy na przewodnika w PTTK na Czystej, zbiórki harcerski i liczne wycieczki szkolne organizowane m.in. przez mojego śp. Tatę – np. do Nałęczowa, Oblęgorka, Sandomierza (tu dotarła do nas wieść, że Karol Wojtyła został papieżem), Kazimierza nad Wisłą, Puszczy Białowieskiej. Były również prelekcje naszych rodziców, m.in. Pani Kingi Borowiec, inżyniera-górnika z kopalni „Sosnowiec”, a także dr. Dąbrowiaka, ginekologa. W stołówce prowadzono akcję „szklanka mleka dla każdego”, coś w stylu dzisiejszej reklamy ,,pij mleko, będziesz wielki”. Podchodziło się do okienka z własnym kubkiem, do którego nalewano mleko, kakao lub kawę – oczywiście zbożową. Co rok przed pochodem pierwszomajowym, w którym wszyscy uczestniczyli (większość w mundurkach HSPS), robiliśmy kwiaty z bibuły i transparenty, a na boisku szkolnym ćwiczyliśmy z wuefistami piosenki, m.in. „Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno…” Profesor Roman Gołda, matematyk, który w 1976 r. przyszedł razem z nami do szkoły, kochający estetyczne zeszyty i dokładnie podkreślone flamastrami tematy, był postrzegany jako robiący wszystko, czyli „gołdyzm kontra buddyzm”. Organizował szkolne dyskoteki na korytarzu, ale także akcje tzw. PHP czyli Przymusowego Hufca Pracy, które polegały na angażowaniu młodzieży tuż przed wakacjami do różnych robót. Ja na przykład pracowałam w sklepie na Jagiellońskiej, potem w piekarni na Kotlarskiej. Zajęcia były na zmianę od 6-tej do 14-tej lub od 14-tej do 22-tej. Zbierałam chleb z taśmy i układałam w koszach, które później zawoziłam do magazynu. Upał, skwar, my w fartuchach, a jedyny napój to kompot w aluminiowym kotle dla pracowników…Po czterech dniach ciężkiej pracy czułam ból kręgosłupa, po nocach śniło mi pieczywo, które spadało z taśmy i zasypywało mnie aż po szyję. Nie byłam przyzwyczajona do takich zajęć. Obiecałam rodzicom, że będę się dobrze uczyć, żeby tylko nie pracować w piekarni. Była to druga klasa. Za zarobione pieniądze (89 zł) kupiłam sobie torbę ze skaju. Ciekawe były apele szkolne w każdy poniedziałek o godzinie 7.30. Mariusz Mike jako przewodniczący, a potem Agata Dziadkiewicz (obecnie adwokat), mieli obowiązek meldowania stanu młodzieży. Wysoki, postawny dyrektor Guzek chodził po korytarzu i mówił o najważniejszych sprawach szkolnych. Za nim podążał jego zastępca dyr. Górczyński, zwany Ogórem. Przezwisko to przylgnęło do niego do tego stopnia, że gdy kiedyś jedna z matek przyszła dowiedzieć się o oceny córki z fizyki, zapytała prof. Górczyńskiego, który to prof. Ogór, na co indagowany odpowiedział, że to właśnie on! Z tamtych czasów miło wspominam również częste akademie oraz kabaret śp. Andrzeja Łukaszczyka, Bałdysa i Karkoszki. Lekcje były prowadzone przez ciekawych nauczycieli. Dwa lata miałam łacinę z prof. Kowal, którą nazywaliśmy Pippi ze względu na sporą ilość piegów. Łacinę lubiłam, chociaż nieraz pojawiały się problemy. Na przykład kiedyś na klasówce odmieniając przez przypadki „szczęśliwe czasy” uparcie wychodził mi zwrot „tempa felicia”. Inna profesor, śp. Teresa Grondal, uczyła mnie w czwartej klasie wiedzy o społeczeństwie. Na jej lekcjach zawsze bolał mnie brzuch ze strachu, że będę pytana. Pani profesor, siedząc na podwyższeniu, przeszywała wszystkich zabójczym wzrokiem, mówiła donośnym głosem i wstawiała taśmowo dwóje. Należała do wymagających nauczycieli. Pani Palusińska od wychowania plastycznego wpisywała zabawne uwagi do dziennika, m.in. Beniowi Pogodzie, że „sam się bije na lekcji i rzuca się kredą”. Z kolei na lekcjach języka polskiego prof. Jadwiga Andrzejewska często czytała nam książki, np. dzieła Iwaszkiewicza. Nazywaliśmy ją Wieczorynką, bo nigdy się nie denerwowała, a zajęcia prowadziła bardzo spokojnie. Prof. Górczyński na fizyce z reguły zadawał nam zadania w ilości 30. Musieliśmy je oddawać na arkuszu A-4 zawsze w poniedziałki rano, na pierwszą lekcję. W tym celu przychodziliśmy do szkoły o szóstej, żeby przepisać te obszerne prace domowe od klasowych prymusów – „Księcia” Ponikowskiego lub Benia Pogody. Na lekcjach biologii u prof. Anny Klein nasz kolega Benio Pogoda zjadał patyczaki, a ona paląc papierosa w roztargnieniu nie gasiła go tylko wkładała do torebki. Krzyczeliśmy wtedy, widząc dym: „Pani profesor, torebka się pali!”. Najbardziej lubiłam lekcje języka francuskiego w sali dźwiękoszczelnej na drugim piętrze, ze starymi magnetofonami szpulowymi. Na zajęciach tych, siedząc w specjalnych kabinach, mieliśmy m.in. układać dialogi, ale zamiast tego opowiadaliśmy dowcipy. Profesor Zofia Andrzejewska co jakiś czas włączała się do rozmowy, przypominając nam, iż mamy konwersować po francusku W tamtej epoce zdarzało mi się z kolegami i koleżankami podkładać klasówki z historii, matematyki i innych przedmiotów. Mieliśmy dorobiony klucz do sali matematycznej. Część osób stała na czatach na korytarzu, patrząc czy prof. Gołda wraca z obiadu ze stołówki, a inni poprawione sprawdziany (tzw. gotowce) zanosili do jego klasy. Niestety, pewnego razu profesor wcześniej skończył obiad. „Podmieniacze” zmuszeni byli uciekać przez okno – na szczęście był to parter. Kiedyś o mały włos nie wpadliśmy, bo Olek Michalski ze złamaną ręką zostawił przez nieuwagę swoją starą klasówkę na biurku profesora. Ten zdziwiony, że są dwie wersje, zapytał skąd się one wzięły. Olek szybko wymyślił, że przepisywał „na czysto” i włożył jedną w drugą przez pomyłkę. Rozzuchwaleni podmieniliśmy nawet testy z geografii w pokoju nauczycielskim. Wszyscy dostaliśmy wtedy piątki, jednak profesor Nowara chyba się zorientowała, bo potem unieważniła ten test. W czasie wakacji w 1978 r. zorganizowano obóz wędrowny w Pieninach. Zwiedziliśmy Rytro, Krościenko i Trzy Korony, Szczawnicę, Palenicę, Piwniczną i Wierchomle. Był także spływ Dunajcem. Potem pojechaliśmy na zimowisko w Wiśle-Malince pod opieką prof. prof. Barana, Karpy i Lorek. Tak ciężko było mi rozstać się z moją szkołą, że w 1983 r. znalazłam się w niej ponownie, tym razem w roli nauczyciela. Najpierw zastępowałam prof. Andrzejewską, która wyjechała na staż do Francji, a potem w 1988 r. dostałam etat za prof. Goszcz-Kosuń, będącą na urlopie zdrowotnym. W 1991 r. zorganizowałam wraz z koleżanką Asią Wójcik zjazd klasy IV c i IV d w „Piaście”, zapraszając na niego prof. prof. Czernikiewicza, Gołdę, Klein, Górczyńskiego, Nowarę, Kuczek i innych. Profesor Zofia Nowara przyniosła dzwonek i dziennik, sprawdziła obecność, potem każdy musiał powiedzieć czym się aktualnie zajmuje. Pamiętam, że zabawa na tym spotkaniu trwała do białego rana. Można by jeszcze wiele pisać, np. o studniówce, maturze i innych lekcjach, ale resztę tych zabawnych i miłych sercu wspomnień zachowam tylko dla siebie. Gdy powracam do dawnych lat w „Prusie” mogę powiedzieć te słowa: ,,To nasza klasa, to nasza szkoła, do tamtych czasów serce nas woła, dziś w szkolnej ławce jeden dzień to nierealny piękny sen, nawet ostatnią koszulę dam, by na dzień-dwa powrócić tam’’.
ZDZISŁAW DRABEK – absolwent z 1952 r.
Upływające lata powodują, że człowiek nie pamięta często nawet przyjemnych chwil, do których warto wracać. Chociaż z upływem lat wracają sentymenty i mile wspomina się wszystko – i te miłe, i te przykre chwile. Maturę z mojej klasy zdały 24 osoby, oczywiście w tych czasach byli to sami chłopcy, gdyż „Prus” był szkołą męską. Wychowawczynią klasy była pani [Pelagia] Trzcianka – fizyczka. Po 20 latach od zdania matury zorganizowałem moim szkolnym kolegom spotkanie – i od tego czasu spotykamy się co 5 lat. Na spotkaniu w 1982 r. była obecna także nasza wychowawczyni. Przekonałem ją osobiście, że ze szkoły podstawowej ani z wyższych uczelni nie ma takich przyjaźni jak ze szkoły średniej. Również ze szkoły średniej ma się najprzyjemniejsze wspomnienia. Chcemy w jakiś sposób podtrzymać te szkolne przyjaźnie. Dlatego też organizujemy wspomnieniowe spotkania. Najpierw spotykamy się w grupce, potem odwiedzamy szkołę i udajemy się na groby nieżyjących już profesorów i kolegów. Nie są to właściwie spotkania tylko towarzyskie, bo poprzez nie chcemy w jakiś sposób podtrzymać więź ze szkołą. Trudno porównywać naukę z tamtych lat z obecną. W tedy właściwie dopiero wszystko próbowano organizować. Z konieczności jeden nauczyciel uczył kilku przedmiotów, brakowało czasem podręczników, nie było możliwości uczestniczenia w olimpiadach. Niestety, kilka naszych pokoleń nie uczyło się żadnego języka zachodniego, który byłby dzisiaj przydatny w pracy zawodowej. Ale z drugiej strony pamiętam na przykład wspaniale działającą drużynę harcerską, z którą wielokrotnie wyjeżdżałem na wycieczki i obozy. Ta „moja” szkoła na pewno różniła się od dzisiejszej, ale przecież to ciągle jest ten sam nasz „Prus”.
MARTA DUDZIAK – absolwentka z 2006 r.
Pierwszy dzień w LO był dla mnie koszmarem. Bałam się nowej klasy i nauczycieli. Wszyscy się znali, a ja byłam sama. W dodatku dałam „plamę”: inni uczniowie byli ubrani tradycyjnie na czarno-biało, a ja przyszłam w dżinsach i adidasach… Pan profesor Zaród nazwał mnie klasową „sierotką”, ponieważ jako jedyna z klasy nie uczyłam się wcześniej angielskiego, a teraz miałam poziom rozszerzony. Trafiłam jednak na wspaniałą klasę i równie wspaniałą wychowawczynię, panią profesor Beatę Chylak, nauczycielkę matematyki. W drugiej klasie rozpoczął się okres imprez z okazji 18-tek. Mieliśmy coraz mniej zapału do nauki. Na lekcjach ciągle słyszeliśmy, że matura tuż tuż, a my w ogóle się nie uczymy! Za to bawiliśmy się świetnie, zwłaszcza na studniówce. Nie sądziłam, że nauczyciele mogą się tak wspaniale bawić razem z uczniami. Pamiętna była także trzydniowa wycieczka klasowa w Pieniny. Pojechaliśmy ze starszą o rok klasą III A, prof. Naporą, prof. Budrewiczem (wg mnie najfajniejszy nauczyciel) i naszą wychowawczynią. Oczywiście ja, „Duduś”, rozchorowałam się, ale wszyscy opiekowali się mną bardzo troskliwie – pan profesor Budrewicz śpiewał mi nawet kołysankę i układał do snu. Nigdy nie chciałam zmienić tej szkoły na inną. Gdy byłam w niej, wszystkie moje smutki schodziły na bok. „Prus” był dla mnie jak drugi dom, a klasa z panią profesor na czele jak druga, znacznie większa rodzina. To właśnie wtedy zobaczyłam, że można cieszyć się pomaganiem ludziom, którzy tego potrzebują. Dzięki akcjom charytatywnym organizowanym przez panią profesor Chylak przekonałam się jak niewiele trzeba, by pojawił się uśmiech na twarzy dziecka. Muszę przyznać, że miałam obawy idąc do „Prusa”, ale zaryzykowałam i nie żałuję. Byłam, jestem i zawsze będę „Prusaczką”. Poznałam wielu wspaniałych ludzi – wspieraliśmy się wzajemnie i właśnie dlatego był to cudowny okres w moim życiu. Mam nadzieję, że przyjaźnie i znajomości z III LO będą trwały do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej!
ROMAN HARTEL – absolwent z 1969 r.
Moja przygoda z „Prusem“ trwa już 50 lat. W 1958 r. zostałem uczniem pierwszej klasy Szkoły Podstawowej nr 27, która była wtedy razem z Liceum Ogólnokształcącym nr 3 im. Bolesława Prusa częścią zespołu szkół przy ul. Grabowej. Pamiętam, że pierwszy dzień w szkole był dla mnie ciężkim przeżyciem, bo po zakończonej uroczystości wszyscy jakoś błyskawicznie rozeszli się do klas i tylko ja jeden zostałem samiuteńki na środku opustoszałej sali… Byłem zrozpaczony! Na szczęście po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć swoją klasę. W 1965 r. zdałem pomyślnie egzaminy wstępne i zacząłem naukę w klasie VIII A w „Prusie”. Nasze liceum rok wcześniej przeniosło się ze Starego Sosnowca na ul. Zegadłowicza. Moją wychowawczynią została pani Ewa Lorek, surowa i wymagająca matematyczka. Trzeba było u niej ciężko pracować, żeby zdobyć pozytywne oceny. Dyrektorem był pan Zdzisław Marcinkowski – zawsze spokojny i opanowany, słynął z łagodnego i życzliwego usposobienia. O szkolną dyscyplinę dbała ówczesna wicedyrektor, pani Jadwiga Tokarczyk. W szkole mogłem rozwijać swoje zainteresowania sportowe, bo nasze reprezentacje startowały z powodzeniem w licznych turniejach koszykówki, siatkówki i piłki nożnej, a także uczestniczyły w zawodach lekkoatletycznych na Stadionie Ludowym. Moim nauczycielem wychowania fizycznego był pan Tadeusz Szczurowski, który uczył później także języka francuskiego i łaciny. Zimą wyjeżdżał z nami na obozy narciarskie w Wiśle. Pan Jerzy Suchanowski, nauczyciel przysposobienia wojskowego, organizował letnie obozy w Orzyszu na Mazurach i Wołkowyi nad Jeziorem Solińskim w Bieszczadach. Dla maturzystów przygotowano natomiast specjalny rajd na Turbacz. A moja matura w r. 1969? Szczególnie wyróżniłem się na egzaminie ustnym z biologii, gdy omawiałem skomplikowaną anatomię ptaka, bodajże gołębia… Nauczycielka biologii, pani Maria Szafran, słuchała mnie wyraźnie wstrząśnięta moimi wywodami i w pewnym momencie przerwała mi, zadając tylko jedno pytanie: „Czy przypadkiem nie wybieram się na medycynę?”. Odpowiedziałem, że zamierzam studiować na Akademii Wychowania Fizycznego; przyjęła to z widoczną ulgą… Po raz trzeci wróciłem do naszego „Prusa” po kilkunastu latach, już jako nauczyciel wychowania fizycznego. Mogę więc powiedzieć, że pracuję w szkole, z którą jestem związany od najmłodszych lat.
BEATA KICLER-CHYLAK – absolwentka z 1991 r.
W czerwcu 1987 r. zdawaliśmy egzaminy do klasy o profilu matematyczno-fizycznym. Czekając przed salą egzaminacyjną myśleliśmy nie tylko o zadaniach, jakie będziemy musieli rozwiązywać, ale również o tym, jaka będzie nasza klasa, z kim nawiążemy przyjaźnie. Egzamin wypadł pomyślnie dla większości z nas i rozpoczęliśmy wspólną czteroletnią przygodę. Wiodącym przedmiotem była matematyka z profesorem Włodzimierzem Baranem, już wówczas legendą „Prusa”. Pamiętam atmosferę pracy na tych lekcjach. W klasie panowała taka idealna cisza, że słyszało się przyspieszone bicie własnego serca. W głębokim skupieniu rozwiązywaliśmy mnóstwo zadań, w tym również nadobowiązkowych. Profesor był zawsze surowy, konsekwentny, bardzo wymagający. Wszyscy odczuwaliśmy w stosunku do niego olbrzymi respekt. Niestety, nie wszyscy potrafili sprostać tym wymaganiom, niektórzy z nas musieli odejść. Tych, którzy wytrwali, bardzo dobrze nauczył wykładanego przez siebie przedmiotu, mocno angażował się w swoją pracę, poświęcając nam dużo swojego czasu. Profesor miał również swoje drugie oblicze, o czym niektórzy z nas mogli się przekonać jeżdżąc na rajdy dla młodzieży oraz obozy wędrowne w czasie wakacji, które organizował jako przewodnik górski. Wspólnie przewędrowaliśmy Beskidy, Gorce, Pieniny, Słowacki Raj i Małą Fatrę. Wędrując od schroniska do schroniska z pełnym wyposażeniem na plecach, zaraził nas swoją miłością do gór, w których można było odnaleźć prawdziwy spokój. Pokazał, że potrafi żartować, być serdeczny i przyjaźnie nastawiony do młodzieży. Jak już wspomniałam, większość naszego czasu zajmowała matematyka i innym dyscyplinom nie poświęcaliśmy się w równym stopniu, czasem wynikały z tego pewne kłopoty. Pamiętam lekcję geografii prowadzoną przez profesor Zofię Nowarę. Po jednej z klasówek, na którą cała klasa była kompletnie nie przygotowana, pani profesor powiedziała, że „wykopaliśmy topór wojenny” i dopiero teraz będziemy musieli porządnie zacząć się uczyć geografii. Wiedzieliśmy, że to nie są żarty i że koniecznie musimy załagodzić ten konflikt. Obmyśliliśmy następujący plan…Na kolejną lekcję geografii przynieśliśmy wiadro wypełnione ziemią z zakopanym do połowy toporkiem. Postawiliśmy wiadro na środku klasy i w absolutnej ciszy czekaliśmy na dalszy ciąg wydarzeń. Po dzwonku pani profesor weszła do klasy, ujrzawszy obok swojego biurka wspomniane wiadro, popatrzyła na nas oczami pełnymi zdumienia. Wtedy wyszła na środek delegacja klasy i w ramach przeprosin wręczyła pani profesor kosz pełen owoców oraz piękny kwiat doniczkowy. Z pewną dozą nieśmiałości oznajmiliśmy, że zrozumieliśmy nasz błąd i że chcielibyśmy zakopać na zawsze „topór wojenny”. Zaskoczyła nas reakcja pani profesor, która dalej bardzo zdziwiona zapytała nas, co wiemy na temat wręczanego jej kwiatka. Oczywiście nie wiedzieliśmy nic, poza faktem, że wyglądał całkiem ładnie. Wtedy okazało się, że kwiat ten posiada właściwości toksyczne. Wyglądało na to, że prześladuje nas pech. Pani profesor, widząc nasze bardzo niewyraźne miny, wybuchnęła śmiechem i przyjęła przeprosiny. W zgodzie dotrwaliśmy do matury. Wspominając po latach swoją klasę, myślę, że byliśmy zgranym zespołem, z charakterem, może nie zawsze pokorni, czasem sprawialiśmy drobne problemy, ale zawsze potrafiliśmy to naprawić. Do dzisiejszego dnia utrzymujemy szkolne znajomości, a niektóre przyjaźnie przerodziły się nawet w głębokie więzi rodzinne.
JERZY KLUZA – absolwent z 1979 r.
Uczyłem się w szkole przy ul. Emila Zegadłowicza. Dla mnie osobiście szczególną zaletą tej lokalizacji była bliskość nieźle zaopatrzonej biblioteki miejskiej – zdarzało mi się „pomylić” budynki i zamiast iść do szkoły, spędzałem miło czas w zaciszu czytelni… No i niedaleko był Dworzec Południowy, więc mogłem się niekiedy oddalić do Biblioteki Śląskiej w Katowicach. Chodziłem do klasy A o tradycyjnie humanistycznym profilu i znacznej feminizacji (do matury dotarło tylko 6 chłopaków). Jak się potem okazało, była to klasa „nauczycielska”, bo aż 1/3 moich koleżanek i kolegów pracuje w oświacie! Od drugiej klasy naszą wychowawczynią była śp. pani Olga Miroszniczenko, poważna, obowiązkowa, pozornie surowa, ale o dobrym sercu. Wspaniale uczyła języka rosyjskiego, przekonałem się o tym na studiach.”Prus” słynął z wysokiego poziomu nauczania języków obcych. W tamtych czasach atrakcyjne były zajęcia w nowoczesnej pracowni językowej. Wiele lat później zwiedzałem Paryż i bez problemu mogłem porozumieć się z tubylcami dzięki lekcjom pani Zofii Andrzejewskiej. Dyrektorem był pan Stanisław Guzek, obdarzony słuszną posturą i donośnym głosem. Miał niezwykły autorytet w szkole. Czuliśmy przed nim respekt. Zaproszenie do jego gabinetu oznaczało z reguły poważne kłopoty. Gdy byłem w klasie maturalnej, zastąpił go pan Roman Chrzanowski. Wicedyrektor, pan Bolesław Górczyński, korpulentny, niewysoki i zawsze uśmiechnięty, prowadził zabawne lekcje astronomii. Dopełnieniem duetu dyrektorów i prawdziwą legendą szkoły był pracujący wiele lat w „Prusie” woźny, pan Borowicz, który zaczynał przemowę do schwytanego na jakimś przewinieniu ucznia od słów: „Ja i pan dyrektor zdecydujemy, co z tobą zrobić…”. Niezwykłym oryginałem był łacinnik, starszy już wtedy pan Tadeusz Szczurowski. Słynął z tego, że niewiele zadawał i bardzo łagodnie oceniał – prawie wszyscy mieliśmy piątki, w najgorszym wypadku czwórki. Bardzo lubiana nauczycielka plastyki, pani Krystyna Palusińska, miała tzw. wybuchowy charakter, słynęła z bezpośredniości, ale i życzliwego stosunku do uczniów. Zawdzięczaliśmy jej liczne zwolnienia z lekcji. Jako tzw. sekcja dekoracyjna urzędowaliśmy w piwniczce artystów. Niestety, czasami z uchylonego okienka snuły się dymki papierosowe, które były widoczne z okna gabinetu dyrektora, co skutkowało „nalotami” na piwniczkę. W szkole skrupulatnie przestrzegano pewnych zasad. Na cotygodniowym apelu dyrektor informował o zarządzeniach i ważnych wydarzeniach z życia szkoły. Do dziś pamiętam tę ciszę, gdy przemawiał… Przy wejściu sprawdzano czy tarcze szkolne są przyszyte do rękawa, przynajmniej w pierwszej klasie trzeba było chodzić w ciemnym garniturze. Dziewczęta nie mogły mieć makijażu, nie mówiąc już o farbowaniu włosów. Jedna z nauczycielek słynęła ze szczególnej zaciekłości w zwalczaniu takich „fanaberii” – wysyłała winowajczynię do toalety i osobiście sprawdzała zmycie makijażu. Każdy uczeń otrzymywał we wrześniu „Kartę Postępów”, gdzie nauczyciele wpisywali na bieżąco nie tylko oceny, ale także uwagi o charakterze wychowanka, rodzajach i ilości prac społecznych. Mam swoją „Kartę” do dziś i widzę w niej np. wpisy: „3 godziny wrzucał koks dla kotłowni, 2 godziny nosił płyty, 2 godziny mył okna, 8 godzin pracował na rzecz miasta”. Może to dziwne, ale lubiliśmy tzw. czyny społeczne – z zapałem sprzątaliśmy, grabiliśmy i sialiśmy, szczególnie, gdy było to w czasie lekcji. Pamiętam nasze prace w Parku Sieleckim, przy tzw. ślimakach i na skwerze przy ul. 1 Maja. Cała szkoła chodziła na pochody pierwszomajowe pod Pomnik Czynu Rewolucyjnego, czasami na spotkanie z I sekr. KC PZPR Edwardem Gierkiem. Była to świetna okazja do relaksu, zjedzenia kiełbasek z rożna i poflirtowania z koleżankami. Najciekawszy był jednak nasz wyjazd do Katowic, gdzie mieliśmy witać Mirosława Hermaszewskiego. Dano nam chorągiewki, transparenty i kwiaty, otrzymaliśmy instrukcje, jak „radośnie” witać naszego pierwszego kosmonautę i jego radzieckiego kolegę. Staliśmy tam długo – cisza, spokój, zaczęliśmy z nudów pojedynkować się szturmówkami… Wreszcie pojawił się jakiś zasapany osobnik i kazał nam wracać do Sosnowca, bo kosmonauci już przejechali, a my staliśmy na niewłaściwej ulicy! Równie atrakcyjna impreza miała miejsce na stadionie Zagłębia, gdzie zapowiadano spotkanie Gierka z mieszkańcami Sosnowca. Uczniowie, nie tylko naszego LO, mieli uświetnić tę wizytę pokazem skomplikowanych ćwiczeń z ławeczkami gimnastycznymi. Przez kilka tygodni nosiliśmy te przeklęte ławeczki z ul. Zegadłowicza na stadion i z powrotem. Ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy… W końcu doszliśmy do perfekcji w tym pokazie „ławeczka w górę – w bok – w dół”. Niestety, tow. Gierek nie przyjechał i imprezę odwołano. Szczególnie pamiętny był dla mnie rok szkolny 1977/1978. Wystartowałem wtedy po raz pierwszy w olimpiadach przedmiotowych. Zająłem w dwóch różnych olimpiadach pierwsze miejsce w województwie katowickim, pojechałem na finały centralne do Legnicy i Jachranki koło Warszawy. Ostatecznie byłem czwarty w olimpiadzie wiedzy o Polsce i świecie współczesnym oraz piąty w olimpiadzie historycznej. Wspominam o tym, bo wiele zawdzięczam życzliwej opiece mojej nauczycielki historii, pani Teresy Wolskiej oraz pana dyrektora Guzka. Olimpijczycy mogli wtedy liczyć na wszechstronne wsparcie szkoły, co umożliwiało uczniom rozwijanie najrozmaitszych talentów i zainteresowań. O kondycję intelektualną uczniów dbała także, w dość specyficzny sposób, ówczesna władza. Przed finałem krajowym olimpiady o Polsce i świecie współczesnym, I sekr. KW PZPR w Katowicach wyraził życzenie, by „jego” uczniowie wreszcie zwyciężyli w tej prestiżowej olimpiadzie. Zorganizowano dla nas obóz „doszkalający” w ośrodku harcerskim w Chorzowie, gdzie intensywnie pracowali z nami wykładowcy z Uniwersytetu Śląskiego, zadbano też o odpowiednią dietę, a nawet ćwiczenia gimnastyczne i relaksujące. Szybko uciekłem z tej „kuźni młodych kadr”, bo była piekielnie nudna. Pamiętam, że potem cała reprezentacja województwa musiała wystąpić w Legnicy w mundurach harcerskich, nawet ci uczniowie, którzy nie należeli do ZHP! Wreszcie matura w 1979 r. Jako podwójny olimpijczyk byłem zwolniony z egzaminów ustnych, a matury z języka polskiego nie obawiałem się (moja praca o Janie Kochanowskim została potem nagrodzona w konkursie „Życia Warszawy” na najlepszą pracę maturalną), bo uczyła mnie świetna polonistka, pani Jadwiga Karpa. Ale ta matma… No cóż, zdaniem naszej matematyczki, pani Ewy Lorek, byłem antytalentem w tej dziedzinie. Do dziś pamiętam, jak sparaliżowany strachem wynajdywałem przy tablicy rozwiązania, których nie wymyśliłby sam Pitagoras. I oto stał się cud (?) – słowo honoru, że bez ściągania napisałem tę nieszczęsną matematykę na piątkę! Hm, jednak w tej szkole czegoś się nauczyłem, nawet z przedmiotu, który zawsze był moją piętą achillesową. Tak, jestem dumny, że byłem uczniem „Prusa” w tych wspaniałych latach na Zegadłowicza. Wiele zawdzięczam swojej szkole i nigdy o tym nie zapomnę.
DAWID KOZICKI – absolwent z 2007 r.
Nasz wychowawca, fizyk Czesław Wodzicki, okazał się naprawdę „równym” profesorem. Na jego lekcjach można było usłyszeć takie oto zabawne dialogi: „Panie X, nie było pana na pierwszej lekcji we wtorek… – a bo mi budzik nie zadzwonił… – panie X, lubi pan zagadki? To niech pan zgadnie, co mnie to obchodzi…”. Zajmowaliśmy się głównie szkolnymi komputerami, co zaowocowało częstym zwalnianiem nas z lekcji. Nieraz spędzaliśmy całe dni na naprawie sprzętu lub tworzeniu stron www. Niektóre lekcje zapewniały nam więcej rozrywki niż dobre seriale komediowe. Riposty prof. Budrewicza, który zwycięsko potrafił wybrnąć niemalże z każdej sytuacji, opowieści ks. Przybyłko i dyskusje prof. Śliwińskiego z jednym z naszych kolegów sprawiały, że czasem ciężko było powstrzymać się od śmiechu. Również słynne losowanie ucznia do pytania przez prof. Wodzickiego, ciągłe opuszczanie sali przez prof. Pokorę-Diduszko w poszukiwaniu radia niezbędnego do „listeningu”, urozmaicały nasze szkolne życie. I te śmieszne powiedzonka prof. Aleksiewicz na lekcjach biologii, na które cała klasa przychodziła wiecznie nieprzygotowana, czy nawet wykłady prof. K. na informatyce… Wszystko to sprawiło, że ta szkoła stała się taka niepowtarzalna – niepowtarzalna do tego stopnia, że czasem naprawdę chciało mi się do niej iść, a już na początku wakacji zaczynało mi jej brakować. Nie żałuję, że wybrałem to liceum. „Prus” nie jest taki jak inne szkoły, tu żyje się i uczy inaczej. Myślę, że gdzieś między kotłownią a piwnicami nasza szkoła ma ukryte prawdziwe serce – serce, które wciąż bije…
MARCIN MANIJAK – absolwent z 2006 r.
Wybrałem „Prusa” z powodów rodzinnych – moja mama również była absolwentką tej szkoły. Przydzielono mnie do trzydziestopięcioosobowej klasy „B”. Pamiętam, że na początku o „Prusie” wiedziałem i myślałem tylko jedno: „Nie wolno mi się znaleźć w klasie profesora Barana”, o którym słyszałem opinie, że jest bardzo wymagającym matematykiem. A dla tzw. humanistów taki nauczyciel to jak wyrok skazujący na katorgę. Jednakże moim nauczycielem matematyki, a także wychowawcą klasy, miała być nieznana mi wcześniej pani profesor Beata Chylak. Z biegiem czasu przekonałem się, że na nikim nie można było tak polegać jak na niej. We wrześniu 2003 r. przekroczyłem progi liceum. Ze szkolnego planu wyczytałem, że klasę mam w sali nr 56. Na dodatek lekcję miała tam pani Chylak. Pamiętam, że wszedłem do klasy jak gdyby nigdy nic. Po przerwie przyszła pani profesor i poleciła przedstawić się „nowym”. W czasie lekcji dotarło do mnie, że właśnie znajduję się w klasie maturalnej. Nieco speszony, że już na samym starcie zaczynam swoją licealną „karierę” od pomyłki, doczekałem do dzwonka w „felernej” klasie, po czym wyszedłem na poszukiwanie właściwej sali. Stojąc przy tablicy z harmonogramem zajęć niczym sierota, musiałem wzbudzić zainteresowanie pani dyrektor Małgorzaty Sokół, która okazała się tak miła, że pomogła mi znaleźć klasę. Trochę się spóźniłem na następną lekcję – język angielski z profesorem Zarodem. Jak się okazało, zapoznawał się właśnie z poziomem, a także „pochodzeniem” uczniów. Chyba połowa obecnej wtedy grupy była z Niwki albo okolic. W tym samym dniu na którejś z przerw pozwoliłem „skocić się” jakimś dwóm dziewczynom. Czemu nie? Nie wiem dlaczego, ale nie czułem się wcale głupio z napisem „kot” na ręce… W liceum znalazło się kilku nauczycieli, którzy potrafili zmotywować mnie do zwalczenia mojego lenistwa. Myślę, że to chyba przez urokliwy sposób prowadzenia zajęć, np. przez profesora Czesława Wodzickiego (fizyka), profesora Jerzego Kluzę (historia) i profesor Krystynę Nonckiewicz-Durczak (wiedza o społeczeństwie). Niestety, profesor Wodzicki uczył mnie tylko dwa lata, a z panem Kluzą spotkałem się dopiero w drugiej klasie, kiedy rozpoczął się fakultet z historii. Przedmiotami humanistycznymi interesowałem od zawsze, ale fizyka, w której nigdy nie byłem rozeznany, zainteresowała mnie dopiero w liceum! Dobrze pamiętam także pana dyrektora Romana Hartla, którego powiedzonka zyskały w szkole status kultowych, profesora Ryszarda Zaroda, anglistę, który robił co mógł, aby zmotywować klasę do pilniejszej nauki oraz profesora Włodzimierza Barana, z którym miałem kilka zastępstw i przekonałem się, że „nie taki straszny Baran jak go malują”. Najbardziej przyjaznym nauczycielem i doskonałym wychowawcą była z całą pewnością pani profesor Chylak, pomimo nieszczęsnego faktu, że kilka razy ją zawiodłem… Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że „Prus” okazał się szkołą lepszą niż myślałem, głównie ze względu na fajną klasę i sympatycznych nauczycieli.
KATARZYNA PAWLIKOWSKA – absolwentka z 2005 r.
To był grudzień 2002 r. Całą klasą wraz z naszą wychowawczynią, panią Jolantą Naporą, zebraliśmy się przy jednym stole nakrytym białym obrusem. W powietrzu unosił się zapach czerwonego barszczu, smażonej ryby i wielu innych potraw przyrządzonych przez uczniów naszej klasy – klasy I A. To była moja pierwsza wigilia klasowa. Podawaliśmy sobie talerze i rozkładaliśmy półmiski na stole. Niesamowita więź, jaka się wytworzyła między nami, udzielała się gościom odwiedzającym nas tamtego dnia. Kiedy nadszedł czas dzielenia się opłatkiem, stanęliśmy naprzeciw siebie i z uśmiechem mówiliśmy „życzę Ci…”. Podeszłam do najbliższej mi osoby w klasie – Karoliny Gaj. Spojrzałam na klasę i zrozumiałam, że łączy nas coś pięknego. To było niewiarygodne uczucie. Dopiero w takich momentach ujawnia się, jakimi jesteśmy naprawdę ludźmi. Kiedy zasiedliśmy przy stole, podawaliśmy sobie półmiski z potrawami, a po sali niosły się słowa kolędy. Nigdy nie zapomnę ciepłych spojrzeń, życzliwości i tych łez, które świadczyły o tym, że jesteśmy sobie bliscy. Kiedyś, gdy otworzę album swych wspomnień, powróci czyjś uśmiech, słowa i ludzie, z którymi przeżyłam niezapomniane chwile.
JACEK RYKAŁA – absolwent z 1968 r.
Matura ’68. Jako przedmiot dodatkowy zdaję fizykę. Nie wiem czemu. Nie znoszę tego przedmiotu. Idzie mi fatalnie. Pan dyrektor Zdzisław Marcinkowski łagodnie patrzy na mnie zza wielkich okularów. Jest rozczarowany. „Gdzie będziesz zdawał?” – pyta. „Na architekturę” – odpowiadam. „Tam jest fizyka” – mówi ktoś z komisji. „Ale tylko na pierwszym roku” – mówię. Rozbawiam komisję, dostaję tróję. Czemu „Prus” był fajną szkołą? Po pierwsze, ze względu na towarzystwo. Po drugie, nie musiałem kuć. Robiłem w tym czasie różne rzeczy, niekoniecznie związane z programem szkoły. Jako dowód, mam świadectwo maturalne, na którym z przedmiotu plastyka mam tróję. Rysować i malować zacząłem w rok po maturze. A kontakt z „Prusem” mam do dziś. Co wtorek ze Zbyszkiem Bułanowskim i Jurkiem Łakomskim pływamy na basenie szkolnym.
LESZEK ŚLIWIŃSKI – absolwent z 1990 r.
Ucieszyłem się, gdy przypadł mi zaszczyt napisania kilku słów wspomnień z związanych z III Liceum Ogólnokształcącym im Bolesława Prusa w Sosnowcu. Natychmiast ta radość zmieniła się w rozterkę, co mam wybrać, o czym pisać? Przecież większość swojego szkolnego i zawodowego życia związałem z tą szkołą. Jako uczeń Szkoły Podstawowej nr 41, która funkcjonowała w jednym budynku razem z III LO, patrzyłem na starszych kolegów niemalże z uwielbieniem i zazdrością. W momencie wyboru szkoły średniej nie miałem kłopotu z podjęciem decyzji. W moich zamiarach, utwierdziły mnie kontakty z nauczycielami III LO prowadzącymi podówczas zajęcia dla klas ósmych naszej SP nr 41: prof. prof. Zofią Andrzejewską, Zinaidą Hypki, Krystyną Palusińską, Marią Wójcik, Leszkiem Lisowskim, a przede wszystkim śp. profesorem Jackiem Kucem, który zaraził mnie i wielu moich kolegów miłością do historii. W liceum trafiłem do klasy „E”, której wychowawczynią była profesor Zofia Nowara – geograf-pasjonat, opiekun Szkolnego Koła PTTK. Zapewne z tego powodu uczniowie naszej klasy szybko stali się podporą SKKT „Jaworina”. Szkołą podówczas kierował świetnie uzupełniający się tandem humanistyczno-matematyczny. Dyrektorem był pan Roman Chrzanowski, który wprowadzał nas także w tajniki wiedzy o społeczeństwie. Funkcję wicedyrektora pełnił pan Włodzimierz Baran, który – mieliśmy takie wrażenie – znał imiona i nazwiska wszystkich uczniów oraz plan zajęć dwudziestu klas liceum na pamięć. Dla mnie i dla wielu moich kolegów okres adaptacji trwał kilka godzin – znaliśmy doskonale każdy zakamarek budynku przy ul. 22 Lipca (obecnie Marszałka Piłsudskiego) i wielu uczących nas nauczycieli. Dzięki temu mogliśmy bezboleśnie przeżyć okres ochronny i zaangażować się w różne zajęcia pozalekcyjne, zarówno obowiązkowe jak i ponadobowiązkowe. Pracowaliśmy w ramach OHP w sosnowieckiej piekarni, braliśmy udział w wykopkach ziemniaków na polach PGR Grodziec (razem z… więźniami z pobliskiego ZK w Wojkowicach), sprzątaliśmy otoczenie szkoły, „krawężnikując krawężniki” (ówcześni absolwenci powinni wiedzieć o co chodzi). SKS, koła naukowe, rajdy turystyczne – to było to, z czym stykaliśmy się na co dzień. Spośród zajęć pozalekcyjnych największą przyjemność sprawiały nam wycieczki i rajdy. Doskonale pamiętam Rajd Świętokrzyski, który odbywał się corocznie na przełomie kwietnia i maja. Z uroczystości szkolnych zwolnień nie było. Akademie i apele miały jednak swoje smaczki. Na przykład wizyty anonimowego pułkownika z zaprzyjaźnionego ze szkołą koła ZBOWiD (kto jeszcze pamięta, co to znaczy?), który niezależnie od okazji – Dzień Kobiet, Dzień Zwycięstwa, Dzień Dziecka – zaczynał swoje przemówienie od słów: „kiedy w ’39 roku…”, po czym referował przebieg całej II wojny światowej. Kiedyś wydało się, że pan pułkownik całą wojnę spędził w stalagu, a stopień oficerski uzyskał „za utrwalanie władzy ludowej”. Sprawdzana na apelach obecność, odpowiedni strój, obuwie zmienne, tarcza szkolna – to były reguły, od których nie było żadnych odstępstw. W skład codziennego stroju w wersji męskiej wchodziła marynarka, która służyła jako piórnik, a także – wstyd się przyznać – pomagała ukrywać ściągi. Z tych ostatnich oczywiście nie korzystałem… Nie będę ukrywał, że osobą, która miała na mnie największy wpływ był wspomniany już śp. profesor Jacek Kuc – niezwykle impulsywny, ale o gołębim sercu, dla którego dobro ucznia było rzeczą najważniejszą. Przede wszystkim był to jednak znakomity historyk, przed którym przeszłość nie miała żadnych tajemnic.Wychowankowie profesora Jacka Kuca to liczni laureaci olimpiady historycznej oraz wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. Cztery lata w „Prusie” to nie tylko lubiane zajęcia historii, języka polskiego, języka francuskiego, geografii, wiedzy o społeczeństwie, plastyki, wychowania fizycznego. Prawdziwą drogą przez mękę były dla mnie przedmioty matematyczno-przyrodnicze. Wymagały one ode mnie podwójnej pracy i wsparcia nauczycieli. Wśród uczniów i absolwentów krążyło wówczas powiedzenie: „Jeżeli przeżyłeś Prusa, przeżyjesz wszystko”.
Opracował: Jerzy Kluza